Delikatna, subtelna i czuła. Ale w walce z rakiem kobieta musi stać się twarda. To w niczym nie ujmuje jej kobiecości. Tak, jak utrata piersi. Jak czuje się kobieta po mastektomii? Jak kobieca solidarność pomaga w pojedynku z chorobą. I na czym polega siła ducha kobiety – o tym opowiada Regina Wolny.
UNIKUM: Regina, zacznijmy od kluczowego pytania – czy poszłaś do lekarza, bo wyczułaś guzek w piersi podczas samobadania? Czy właśnie to sam lekarz odkrył go w gabinecie?
Regina Wolny: Chodziłam do ginekologa co roku. Mój lekarz nie badał moich piersi na wizycie, ale zawsze powtarzał, żeby badać je samemu. I ja rzeczywiście to robiłam. I tak właśnie 11 lat temu po raz pierwszy trafiłam na oddział onkologiczny, gdy właśnie podczas takiego samobadania wykryłam u siebie guzki w piersiach. Całe szczęście podczas badania USG okazało się, że to tylko torbiele. Inaczej sprawa miała się z tym, co spotkało mnie kilka lat temu. Nic nie wyczułam, nie miałam żadnych niepokojących objawów wcześniej. Pewnego dnia po prostu zauważyłam, że moja pierś zrobiła się bardzo twarda. Ale że byłam świeżo po kuracji chorej tarczycy, uznałam, że to pewnie przez buzujące hormony…
Niestety to nie były hormony, ani – tak jak wcześniej, torbiele…
Po wizycie u lekarza dostałam skierowanie na onkologię. Podczas wizyty, lekarz kazał się rozebrać, gdy ujrzał mój stan… uciekł! Dosłownie. Poszedł po jeszcze jedną lekarkę. Ta po badaniu stwierdziła krótko i bezdusznie: No, co, rak”. I tyle. To był jeden z najgorszych momentów. Wyszłam i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić…
Po takiej diagnozie i to wypowiedziane w ten sposób, chyba jedyne o czym człowiek myśli to wsparcie bliskich.
Ale jednocześnie jest to równie trudne. Zastanawiałam się – jak to zrobić. A jeszcze bardziej, kiedy? Wciąż nie było na to odpowiedniego momentu… Wszystko bowiem zaczęło się parę dni przed tym, gdy moja córka ogłosiła, że jest w ciąży. Postanowiłam, że odłożę podzielenie się z rodziną moim problemem. Niestety krótko potem okazało się, że ciąża jest zagrożona. A po porodzie, gdy wnusia urodziła się maleńka, postanowiłam znów odłożyć swoje problemy i stanąć na wysokości zadania, pomagając córce w opiece nad maleństwem. Dopiero po jakimś czasie stwierdziłam, że teraz pora się zająć sobą.
I nic nie dałaś po sobie poznać?
Oczywiście okazało się, że rodzina coś zauważyła. Mąż pierwszy zorientował się, że coś jest nie tak. I to jemu powiedziałam najpierw. Potem dwóm starszym córkom. Najgorzej było z tą najmłodszą, bo miała wtedy ledwie osiem lat. Ostatecznie sama do mnie przyszła, gdy pewnego dnia podsłyszała nasze rozmowy. Podeszła i zapytała: “Mamo, ty masz raka”. A mnie totalnie zamurowało. Zaczęła płakać, ale ja postanowiłam z nią oswoić ten temat. Dużo rozmawialiśmy, przede wszystkim by dać jej do zrozumienia, że rak to nie jest jakiś wyrok. Potem nawet z koleżankami potrafiła o tym rozmawiać, gdy dopytywały, dlaczego mama jest łysa. Nikt jej z tego tytułu nie dokuczał. Ciekawe, że okazuje się, że dzieci lepiej potrafią reagować, niż dorośli…
Masz na myśli reakcje swoich znajomych?
Pochodzę z niewielkiej wsi, gdzie wszyscy wszystko wiedzą, więc wieść o tym, że mam raka szybko się rozeszła. Nagle poczułam ogromny dystans. Niby chcieli wesprzeć, ale jednak czułam, że się odsunęli, nie chcą ze mną za bardzo rozmawiać. Wręcz miałam wrażenie, że boją się, że to jakaś choroba zakaźna. Ale na szczęście w rodzinie dostałam ogromne wsparcie. Nagle okazywało się, że gdzieś w rodzinie męża córki też ktoś miał raka, tylko do tej pory nikt o tych nie mówił. Takie rozmowy i taka bliskość były mi potrzebne.
W końcu walka z chorobą to długi i wyczerpujący maraton…
Tak, wracając do tamtego momentu – po tamtym badaniu dostałam skierowanie na biopsję gruboigłową, cienkoigłową i mammografię. Wtedy potwierdziło się, że to guz złośliwy. Bardzo szybko padła decyzja o radykalnej mastektomii. W międzyczasie miałam badania genetyczne, ale na szczęście okazało się, że nie mam tego w genach. U mnie w rodzinie nie było przypadków raka piersi, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Ale lekarze powiedzieli, że to wcale nie jest reguła.
Straciłaś całkowicie jedną pierś. Jak się z tym czułaś jako kobieta? To tak bardzo ważny atrybut kobiecości.
Rzeczywiście, ta myśl była bardzo trudna i długo się z tą stratą godziłam. Gdy przyszłam po mastektomiii wymagałam opieki, więc musiałam się pokazać nago przed rodziną. Pomagała mi córka, bo jej się nie wstydziłam. Ale pomimo, że jestesmy małżeństwem już tyle lat i mąż zna moje ciało, nie chciałam się najpierw przed nim pokazywać. Miałam wrażenie, że wszyscy się mi przyglądają pod tym kątem. Minął miesiąc zanim zaczęłam powoli się z tym wszystkim oswajać. W końcu straciłam coś bardzo ważnego dla kobiety. Dziś mam protezę, ale doszłam do tego, że nie zawsze ją noszę. Chodzę czasem bez stanika, czy to się komuś podoba czy nie. Znacznie gorzej jest, gdy z tą utratą nie tylko tobie jest się trudno pogodzić, ale mężowi.
Są i takie przypadki?
Niestety nie jeden raz na spotkaniach amazonek słyszałam historię, w której mąż odchodził od żony, gdy ta musiała mieć usuwaną pierś. A gdyby to jemu musieli amputować chorą rękę? Czy przez to przestałby być mężczyzną? Nigdy nie sądziłabym, że dla męża może to być aż tak ważne. Ale podczas leczenia z człowieka wychodzi wiele rzeczy, tych złych i dobrych. Na szczęście mój mąż był i jest przy mnie cały czas, wspierając, bo niestety moja walka trwa.
Czyli mastektomia piersi nie oznacza końca tej walki?
Można powiedzieć, że potem dopiero zaczęło się dla mnie najgorsze. Po operacji na konsylium lekarz zalecił mi chemię, bo pobrane wycinki wskazywały, że niestety choroba może wrócić. Nie wiedziałam, co mnie czeka, gdy pierwszy raz jechałam na chemię. Cały dzień spędzony na oddziale był trudnym przeżyciem, ale następne dni uświadomiły mi, że chemia to prawdziwy armageddon dla organizmu. Bóle kości i głowy, problemy z chodzeniem, mdłości… Wyjście z łóżka jest dla mnie jak zdobycie Mount Everest. Efekty uboczne są w moim przypadku tak dotkliwe, że z trudem to wszystko znoszę. Ale czy miałam wybór? W końcu chemia też zabija raka.
Ale chyba najważniejsze, że nie zabija w Tobie pędu życia. Mimo wszystko starasz się żyć i udzielać tam gdzie możesz.
Życie po tym wszystkim już nigdy nie będzie takie samo. Ale mimo wszystko na przyszłość patrzę pozytywnie. Działam tyle ile mi siły pozwalają. Pomagam dziewczynom ze Stowarzyszenia Kolorowych Dam, gdy robią paczki dla innych chorych. Wzięłam udział w sesji UNIKUM i reportażu dla telewizji o tej akcji. Uważam, że mówienie o tym wszystkim jest bardzo ważne. Poza tym poznaje się inne panie, słucha innych historii i wtedy człowiek na chwilę może oderwać się od swoich problemów, a nawet pomyśleć “inni mają gorzej”.
Wspólny problem pozwala zawiązać głębokie relacje z innymi? Zawiązuje się kobieca solidarność w tej walce?
Podczas lat walki z chorobą spotkałam wiele cudownych pań. Poznałam Natalię, prawdziwą twardzielkę, która przez raka straciła nogę. Po czym, odszedł od niech chłopak. Ale ona się nie poddała, to robiło na mnie ogromne wrażenie. W tym samym czasie na oddział trafiła też inna pani, która weszła na salę bardzo załamana. Wystraszyłam się, gdy w pewnym momencie zaczęła mówić, że już nie ma siły i chyba wyskoczy przez okno. Na szczęście udało mi się ją tak zmotywować, że wyszła z tego dołu. Jakiś czas potem znów się spotkałyśmy na onkologii. Ale tym razem to ja miałam te gorsze dni i to ona mnie wyciągała z ciemnej otchłani. Mam też stały kontakt z Danusią, która w wieku 80 lat i mastektomii, znów musi walczyć z nawrotem choroby. Ale nie ma zamiaru się poddawać. Te historie dodają mi otuchy i pokazują ogromną siłę drzemiącą w kobietach.
Jak widać, kobieca solidarność to bardzo ważny element terapii.
Gdy się trzymamy razem, jest łatwiej, a już tym bardziej, gdy wspólnie się żartuje. Nasz pokój w szpitalu był tak głośny, że bez przerwy ktoś musiał po nas przychodzić, bo przez śmiech nie słyszałyśmy nazwiska wzywanej osoby. Atmosfera była super! Ale trzeba powiedzieć, że pielęgniarki też są bardzo pomocne – służą radą, podpowiadają, co robić, gdzie się udać po pomoc. Lekarze być może też mogliby więcej pomóc i dać wsparcie, ale pacjentów jest tyle, że zwyczajnie nie mają czasu by nas traktować podmiotowo… Dopiero, gdy wchodzi się na oddział onkologii widać skalę problemu. I to jest przerażające, jak wielu jest tych pacjentów i jak młode są to osoby.
Co byś powiedziała młodym kobietom, w związku z tym czego doświadczyłaś?
Badajcie się! To jest dosłownie chwila pod prysznicem przy wycieraniu się ręcznikiem. Jak tylko, coś wyczujecie, nie bójcie się z tym iść do lekarza. Im wcześniej zostanie wykryty problem, tym łatwiej będzie przebiegać leczenie. Moje córki badają się i chodzą regularnie do ginekologa, bo widzą, co ja przeszłam. I chcę dać tą świadomość wszystkim paniom. A te, które już chorują – głowa do góry! Ja też przeszłam na początku załamanie, ale w pewnym momencie powiedziałam sobie – trzeba się wziąć w garść! Skupić na czymś innym, wychodzić z roli pacjenta, choćby uczestnicząc w akcjach UNIKUM. W tej walce trzeba być twardym. Wiem, co mówię.